To prawdopodobnie najbardziej znany cytat w historii ekonomii. A może nawet w całej historii aforyzmów. I jak to zwykle z bon motami bywa, trwa zaciekły spór, co TINSTAAFL właściwie oznacza. Zdeklarowani liberałowie powiedzą, że wiadomo doskonale. Ich zdaniem powiedzenie wymyślił (a na pewno spopularyzował) Milton Friedman w swojej słynnej książce z roku 1975 pod tytułem właśnie „There is no such thing...”.

O co arcyliberalnemu nobliście z Chicago chodziło, tłumaczyć zbyt długo nie trzeba. Po prostu jego zdaniem nie ma w gospodarce niczego za darmo. A każdy, kto twierdzi inaczej (Friedman miał na myśli głównie rządzących), po prostu kłamie. Bo na przykład, gdy dajemy zasiłek bezrobotnym, reszta społeczeństwa płaci za to wyższymi podatkami.

Obdarzony dużym polemicznym zacięciem Friedman uwielbiał swoją dykteryjką obezwładniać co bardziej lewicowo nastawionych adwersarzy. Tak jak wtedy, gdy w 1984 r. wybrał się na debatę na Uniwersytecie Rejkiawickim i zażądał opłat za wstęp. Oburzeni studenci wysłali swojego przedstawiciela, by przed kamerami telewizyjnymi zdemaskował chciwość profesora. Ten jednak na zarzut o wprowadzenie opłat spokojnie odpowiedział, że nie weźmie z nich ani centa. Bo jego celem było tylko pokazanie, że zawsze ktoś musi za usługę zapłacić. Albo będzie to uniwersytet, albo sami studenci.

Friedman nie był pierwszym, który mówił o darmowych obiadach. Pojawiły się one na długo przed nim. I to w zupełnie innym kontekście. Powiedzenie pochodzi prawdopodobnie z XIX w. Noblista (tym razem literacki) Rudyard Kipling (ten od „Księgi dżungli”) pisał o nich już w notatkach z podróży do Ameryki w roku 1891. „Wszedłem do saloonu, a tam przy barze siedziały dziesiątki mężczyzn w kapeluszach i z wilczym apetytem pochłaniały ogromną ilość pożywienia” – pisał. To były właśnie owe „darmowe obiady”, praktyka powszechnie stosowana w ówczesnej gastronomii. Oferowano darmowy posiłek, pod warunkiem że klient zamówi coś do picia. Jedzenie było oczywiście straszliwie przesolone. Więc klient i tak na picie wydawał tyle, że sprzedawcy układ się kalkulował.

Reklama

Podobnym tropem biznesowi innowatorzy idą do dzisiaj. Od Kinga C. Gillette’a, który wymyślił, że będzie rozdawał prawie za darmo golarki, a potem zarabiał na płatnych ostrzach. Po Google’a – niby oferującego darmowe produkty, ale zarabiającego na reklamie. Jednak nie zawsze jest tak, że sprzedający swoje produkty darmo wychodzą na swoje. Pewien hiszpański organizator koncertów stosuje od niedawna model cenowy „pay after you leave”, czyli zapłacisz po koncercie, jeśli będzie ci się podobało. Coraz więcej zespołów muzycznych czy portali internetowym pozwala klientom, by płacili tyle, ile uznają za słuszne. Zwykle jakieś 60 proc. nie płaci nic. I chyba jednak dla nich jest coś takiego jak darmowy lunch.

Wróćmy do ekonomii. Ciekawe, że od kilku lat na TINSTAAFL nie powołują się już tak chętnie neoliberałowie spod znaku Friedmana. Jest odwrotnie. Zasada, że nie ma darmowych obiadów, przywoływana jest przez krytyków nieskrępowanego wolnego rynku. Choćby przez lewicę krytykującą kapitalistyczne przedsiębiorstwa za nieliczenie się z kosztami zewnętrznymi swojej działalności, np. z zanieczyszczeniem środowiska, uszczuplaniem zasobów naturalnych czy rozwarstwieniem społecznym. Dążąc do maksymalizacji zysku, radykalni wolnorynkowcy zwalczają zazwyczaj wszystkie ograniczenia ekologiczne czy społeczne. Argumentują, że to doprowadzi do spadku tempa wzrostu gospodarczego. Zgodnie z TINSTAAFL można im odpowiedzieć, że teraz pora zapłacić za to, że przez lata jechali na gapę (płacąc niskie podatki, nie przejmując się środowiskiem). Bo nie ma darmowych obiadów.